Duchy i nawiedzenia są jednym z głównych motywów przewijających się w filmach grozy. Pojawiały się na ekranie już setki razy na dziesiątki różnych sposobów. Mieliśmy dobrego duszka Kacpra, pokazującego, że po śmierci można być naprawdę sympatycznym, upiora, który wcale nie pochodził z zaświatów, ale był manifestacją traumy z dzieciństwa (An American Haunting), mieliśmy lepiącego garnki Swayze’ego czy nawet faceta z zarzuconym na głowę prześcieradłem ukazującego jak straszne jest nicnierobienie po śmierci (A Ghost Story). Mimo że o duchach opowiedziano już niemal wszystko, nadal próbuje się czegoś nowego. O błyskotliwych pomysłach pełnych serca rzadko słyszy się jednak coś dobrego, bo „to wcale nie było straszne”.
Finn ma nadopiekuńczą, lekko apodyktyczną, ale z całą pewnością ciężko paranoiczną matkę. Kobieta w ogromie swej miłości pragnie obronić swój największy skarb przed całym złem tego świata, wliczając w to strzelaniny, obecnego prezydenta i śmierć planety. Bezwzględny reżim wprowadzony przez matkę sprawia, że dojrzewający chłopiec w końcu przegina pałkę i swoją wiedzę o świecie pragnie poszerzyć za pomocą Internetu. Metafory o wyłamywaniu drzwi i poszukiwaniu odpowiedzi na wszystkie dręczące pytania wyraźnie sugerują, o jakie strony mogło chodzić. Częściowo w ramach kary, a częściowo dla uspokojenia swoich zszarganych nerwów Beverly oddaje syna na kilka dni pod opiekę jego ojca. Wyjazd na wieś, gdzie w powietrzu lepiej od Wi-Fi rozchodzi się nawet zapach nawozu, ma być zapewne dla chłopca męczarnią. Relacje między ojcem a synem są jednak naprawdę dobre i raczej nikt nie będzie rozpatrywał wizyty w kategorii obozu resocjalizacyjnego. Simon jest bowiem prostym człowiekiem, pragnącym, mimo separacji, szczęścia dla swojej rodziny, które zamierza osiągnąć ciężką pracą. Kupuje on stare zniszczone domy, starannie je odnawia i sprzedaje z zyskiem. Dudnienie w rurach, skrzypiące drzwi i gasnące żarówki nie są dla niego niczym niezwykłym. Dlatego, gdy w wymarzonym domku w Vermont zaczynają dziać się dziwne rzeczy, wraz z synem podchodzi do sprawy na chłodno.
W większości filmów, gdy tylko bohaterowie wysłuchają przerażającej historii o tajemniczej kobiecie i jej zmarłych oczywiście w niewyjaśnionych okolicznościach wnukach, popadają w nieznośnie pompatyczny ton. Dzwonią po najbliższego księdza, z szuflad wyciągają krzyże, wodę święconą, dymiące świece i worek soli, a jeżeli do robi się naprawdę poważnie to i manuskrypt zawierający sposób walki z demonem również się znajdzie. Od tego momentu filmy pędzą do sceny finałowej, racząc nas po drodze teatralnymi kwestami. „The Witch in The Window” zdecydowanie do takich tytułów nie należy. Andy Mitton rozpisując reakcje głównych bohaterów, wydaje się wręcz momentami naśmiewać z „klasyki” gatunku. Finn na przykład zachwycony jest domem ojca. Może nie kolorem tapet, czy wykończeniem schodów, ale pytanie, czy ktoś został w nim porąbany, wskazuję na odrobinę sympatii. Subtelność reżysera na tym się jednak nie kończy.
Mitton decyduje się wyjść od bohaterów, zupełnie jak Stephen King wrzucając element paranormalny na sam koniec i zaskakując pojedynczymi scenami z charakterem, nie zaś długo budowanym klimatem. Historia, relacje i zachowania Simona i Finna stronią od przesadnego dramatyzmu i zbytniego rozemocjonowania, są naturalne i autentyczne. Dwójka bohaterów snuje rodzinne rozmowy o okłamywaniu dzieci i dyskretnie drwi z zachowania matki. Czuć w tym wszystkim miłość, sympatię i rodzącą się męską przyjaźń. „The Witch in The Window” jest właśnie o takich uczuciach i prawdziwych bohaterach. Simon jest świetnym ojcem. Nie dlatego, że zasłania syna własną piersią przed upiorem czy każe mu biec i się ratować, gdy nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Reżyser świetnie wykorzystuje fakt, że taki heroizm nie jest potrzebny do pokazania troski.
Gdzie jest ten duch, zapytacie? Gdzie ta wiedźma? Cały czas siedzi przecież w oknie. Produkcja od samego początku stara się toczyć gdzieś pośrodku. Nie kieruje się ani w stronę ciężkiego dramatu, ani przesiąkniętego napięciem horroru. Film zwodzi delikatnym soundtrackiem z odrobiną nieczystości, sugerując, że jeżeli do spotkania z duchem dojdzie, to może nawet skończy się piknikiem i spacerami po łące. Ujęcia pełne letniego świata również wypełniają atmosferę niewinnością i optymizmem. Mitton ostatecznie stara się dodać odrobinę pazura dopiero na sam koniec. Wychodzi to jednak z mieszanym skutkiem. Większość straszaczy była zupełnie zbędna. Z drugiej strony oferuje scenę wybijającą się ponad dotychczasowy nastrój, będącą prawdziwą ozdobą filmu. W międzyczasie próbuje w iście flanaganowskim stylu pomieszać w rzeczywistości. Pomysł ten jednak szybko porzuca i równie szybko decyduje się skończyć cały film. Swoje opowiedział i zabawa z duchami nie była mu już do niczego potrzebna.
„The Witch in The Window” nie jest rasowym horrorem o duchach, nie kończy się efektownymi egzorcyzmami, wiktoriańskim domem wywróconym do góry nogami, demoniczną klątwą sprzed stuleci czy decydującą walką na śmierć i życie, w której wszyscy krzyczą, a szyby pękają. Film Mittona jest subtelny w każdym aspekcie. Od bohaterów, po starcie z głównym złym. Akcja dzieje się w zwykłym domu i dotyka zwykłych ludzi. Nawet upiór nie ma tyle sił, aby cokolwiek zepsuć i czasem przygasi żarówkę lub naprawi ogrzewanie. Jest to przede wszystkim opowieść o codziennej miłości, niecodziennym poświęceniu i niezwykłej odwadze. Nie potrzeba hollywoodzkiego rozmachu, by snuć takie historie, wystarczy bowiem dużo serca, którego tu nie brakowało.
Autor: Wojciech Bryk