Wszyscy jesteśmy połączeni. Wy też, jeśli to czytacie. Łączy nas Internet, choćby tylko po to, żeby podzielić. Kino i telewizja zmieniają się, żeby dogonić przeżycie online. Odczuć można to ostatnio szczególnie w kinie gatunkowym. Duchy coraz częściej straszą w sieci, wychodzą z ekranów albo czekają aż odpalisz ich apkę. Przestępcy organizują skoki stulecia nie wstając od biurka, a porywacze zaczynają od dodania ofiary do znajomych. Kino serwuje nam nową hybrydę, przepuszczając popularne gatunki przez router i opowiadając fabułę w całości na ekranie komputera.
Nowy podgatunek, który zyskał niedawno nazwę screenlife (o czym później) to nic innego, jak wynik ewolucji found footage. Zaczęło się od wczesnych taśm z „Cannibal Holocaust”, „Człowiek pogryzł psa” i „The Last Broadcast”, przez przełomowe „Blair Witch Project”, przez falę „przypadkowo znalezionych” nagrań z amatorskich kamer cyfrowych („Poughkeepsie Tapes”, „Lake Mungo”), przez nagrania z egzorcyzmów („Ostatni egzorcyzm”) i z nawiedzonych domów („Paranormal Activity”) po zapisy z kamer internetowych i rozmów na Skype’ie („VHS”).
The Den
Logowanie
Pierwszymi przykładami filmów będących zapisem pulpitu komputera były: młodzieżowy horror „The Den” Zachary’ego Donohue z 2013 roku i zagmatwany thriller „Link do zbrodni” z 2014 roku, w reżyserii hiszpańskiego outsidera i wirtuoza kina gatunkowego, Nacho Vigalondo. W czasach, kiedy sale multipleksów opanowały komiksowe widowiska 3D, dwa skromne filmy zarobiły grosze w kinach, ale zyskały rozgłos właśnie w Internecie, znajdując swoją niszę. Na scenie pojawił się jednak Netflix i inne serwisy streamingowe, ukuto pojęcie binge-watching, a zmiany w sposobie odbioru filmów i seriali wymusiły przewartościowanie pojęć niszy i mainstreamu. Wyświetlenia, sesje, kliknięcia i subskrypcje zagroziły dotychczasowemu porządkowi. Kiniarze się zlękli, a włodarze telewizyjnych stacji zaczęli inwestować w nowy model rozrywki.
Brytyjska telewizja Channel 4 w styczniu 2015 zaskoczyła widzów nowatorskim ukazaniem nastoletnich problemów, emitując mockument „Cyberbully”. W nim 17-letnia Casey, której życie sprowadza się do Internetu i mediów społecznościowych, zostaje zaatakowana przez hakera grożącego upublicznieniem jej największych sekretów. Sprawy się komplikują, kiedy na jaw wychodzą brudy z życia Casey, za które każe jej odpokutować. Historia zyskuje na niejednoznaczności, a ocena bohaterów staje się coraz trudniejsza, tak jak definitywna ocena roli Internetu w naszym życiu. Godzinny film rozgrywający się w realnym czasie, z jedną bohaterką siedzącą przed komputerem zbliżył dorastających i dorosłych – pierwszych nie okłamał w obrazie dnia z życia nastolatki, a drugich wpuścił do świata, o którym nie mieli pojęcia. A wszystko w dwóch tylko perspektywach: w chaotycznym kalejdoskopie okien komputerowych oraz w ascetycznym widoku z kamery nad ekranem laptopa.
Cyberbully
Udostępnij wśród znajomych
„Cyberbully”, będąc jawnym sprzeciwem wobec tzw. hejtu w sieci, z sukcesem odwołał się do kina grozy, używając takich motywów, jak duch w maszynie, czyli niewidzialne zło, pakt o duszę (czy w tym wypadku – tożsamość), zagrażanie niczego niespodziewającej się rodzinie i znajomym. Są to motywy, które ten właśnie podgatunek horroru upodobał sobie szczególnie. Podobne można wyliczyć choćby w rok starszym „Unfriended” (znanym też pt. „Cybernatural”) w reżyserii Levana Gabriadze, Gruzina skradzionego przez Hollywood. Historia grupy nastolatków, którzy giną jeden po drugim w ramach kary za samobójczą śmierć ośmieszonej przez nich w Internecie nastolatki. Fabularnych fajerwerków nie ma co oczekiwać, bo fabuła jest standardową papką klasy B. Fajerwerki rozbłyskują za to w formie – wędrówki przez Facebooka, YouTube’a i inne media przypominają nasze własne, a otoczka filmu przypomina tę, która towarzyszyła kiedyś „Blair Witch Project”. Konta facebookowe bohaterów istnieją naprawdę, strony, które odwiedzają wiszą online, a kontakty bohaterów można znaleźć na Skype’ie – wszystko po to, żeby nadać filmowi posmaku autentycznego nagrania znalezionego w Internecie. Nikt się już dziś na to, rzecz jasna, nie nabierze. Jednak budowanie wiarygodnej otoczki wokół historii ma inny atut: daje widzom surogat doświadczenia bohaterów, czyli możliwość zwiedzenia świata, który właśnie obejrzeli na ekranie.
„Unfriended” zgarnęło cały pakiet: zyskało rozgłos w sieci, zwróciło swój jedno-milionowy budżet w kinach ponad 60-krotnie i w 2018 roku otrzymało sequel z podtytułem „Dark Web”, który ma formę półtoragodzinnej nieprzerwanej transmisji internetowej. W niecały rok po pierwszej części pojawił się podejrzanie podobny „Friend Request”, w którym samotna nastolatka popełnia samobójstwo, a popularna nastolatka i jej znajomi są atakowani przez niewidzialną siłę z komputera i giną jeden po drugim. Wątpliwej jakości horror nie powtórzył wyczynu „Unfriended” i skończył na liście finansowych klap. Powody? Można ich upatrywać w fakcie, że film – choć w języku angielskim – jest produkcją niemiecką, a Amerykanie, jak wiadomo, boją się filmów w obcym języku. Bardziej prawdopodobne jest, że „Friend Request” po prostu mylił się widzom z „Unfriended” ze względu na wyjątkowe podobieństwo obu filmów. Producenci na chwilę wylogowali się z nienazwanego komputerowego podgatunku. Oprócz jednego.
Friend Request
Wyszukiwania zyskujące popularność
Nic na to nie wskazywało, ale wszystko szło zgodnie z planem. Głównym autorem planu był Rosjanin Timur Bekmambetov, znany szerokiej widowni ze swoich wysokobudżetowych reżyserskich wyczynów. Najpierw w rodzinnym kraju zrobił „Straż nocną” i „Straż dzienną”, następnie już za Oceanem nakręcił „Wanted – Ścigani” i „Abraham Lincoln: Łowca wampirów 3D”. Bekmambetov to filmowiec, który czuje trendy nosem i między swoimi widowiskami wypchanymi efektami specjalnymi produkuje filmy, o których się mówi. Zaczął od post-apokaliptycznej animacji „9” i horroru found footage z tajnej misji na Księżyc „Apollo 18”, kontynuował wykładając pieniądze na opisany wyżej „Unfriended”, umożliwił powstanie odjechanego filmu akcji POV „Hardcore Henry”, aby w końcu zamoczyć palce w hitowym „Searching” i stworzyć własny podgatunek, który nazwał właśnie screenlife.
Czyniąc z „Searching” kolejne wejście w cyklu życia z pulpitu, Bekmambetov rozszerzył spektrum odbiorców z nastolatków do widzów dorosłych, w tym rodziców. Film w reżyserii Aneesh Chaganty to thriller/dramat o zaginięciu córki opowiedziany w całości na pulpicie komputera, ze wszystkimi przymiotami wirtualnego świata. Historia jest prosta: córka nie wraca do domu, a ojciec, przy udziale pani detektyw, rozpoczyna śledztwo. Jednak nie oglądamy, jak chodzi od domu do domu, tylko śledzimy jego wędrówki po labiryntach sieci – rozmawia ze znajomymi na Facebooku, ogląda nagrania na Twitchu, sprawdza wyciągi z Paypala itd. Przemierzając to wirtualne Chinatown, zdaje sobie sprawę, jak mało do tej pory wiedział.
Pierwszy raz we względnie nowym gatunku udało się od początku do końca wiernie odtworzyć doświadczenie komputerowe i przekazać za jego pomocą prawdziwe emocje. Wstęp przedstawia smutną historię rodzinną jako przeglądane nagrania na dysku i wspomnienia na Facebooku, kalendarz na pasku startowym odlicza dni i godziny, rozmowy na Skype’ie zastępują ekspozycję w dialogach, a łącznikiem między kolejnymi aktami jest windowsowski wygaszacz ekranu – cóż to za unikalne przeżycie zobaczyć go na dużym, kinowym ekranie! Z ciekawostek przytoczę fakt, że casting do filmu odbywał się poprzez Skype, a scenariusz uwzględniał treść pobocznych postów na Facebooku i ruchy kursora myszy.
Searching
#NowaFala
Podczas gdy „Unfriended” otworzył drzwi, „Searching” przestąpił próg i rozgościł się. Sukces na festiwalu w Sundance, uznanie krytyków i 65 milionów dolarów wpływów umocniły twórców w przekonaniu, że życie z pulpitu jest tym, czego nowoczesny widz szuka w kinie.
Niczym desktopowy James Cameron, Bekmambetov szykuje już kilkanaście projektów z gatunku screenlife. Choć on sam nie lubi tego nazywać gatunkiem, woli termin: „język filmowy”. Swoją premierę festiwalową miał już „Profil”, tym razem w reżyserii samego Bekmambetova. Film opowiada o brytyjskiej dziennikarce, która zbiera dowody przeciwko bojownikowi Isis, podając się za konwertowaną muzułmankę i uwodząc go. A w planach są też m.in. komedia „Birthday Party” zapowiadana jako „Kac Vegas” w Internecie („Kac Online”? „Kac.com?”) i – uwaga! – „Romeo i Julia” dla pokolenia internetowego. Co ciekawe, choć pieniądze w budżetach są amerykańskie, reżyserami większości przynależących do podgatunku filmów są obywatele świata: Rosjanin, Gruzin, Niemiec, Hiszpan czy Hindus.
Możesz bezpiecznie wyłączyć komputer
Czy screenlife się przyjmie? Po pierwszych filmach można sądzić, że jest na to duża szansa. Z drugiej strony, może zakończyć się na krótkotrwałej modzie, która szybko obnaży swoje niedostatki. Wszystko zależy od twórców i tego, jak wykorzystają nowy język. Przecież ekrany są częścią naszego życia – rozumiemy je instynktownie, przeżywamy na nich dramaty, radości, uczucia. Z najmniejszej linijki tekstu na Messengerze i wyboru emotikony można zrobić scenę, która mówi coś o bohaterach, czyli o nas samych, siedzących godzinami przed ekranem i zmagających się z tymi samymi dylematami. Kliknąć albo nie kliknąć – oto jest pytanie.
Autor: Michał Miller