Science fiction i erotyczny hardcore, odważnie prowokują widza zarówno szatą wizualną, jak i tematyką.
Od kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Roberta Pattinsona w australijskim kinie drogi “The Rover”, zrozumiałem jak wielce mylne jest sprowadzenie tego aktora do jego miernej rólki w “Zmierzchu”.
Dziś, po kilku innych świetnych rolach – m.in. w niedocenionym “Map to the Stars” Davida Cronenberga oraz doskonałym arthousie “Dzieciństwo wodza” – Pattinson wyrobił sobie markę w kręgach filmów niezależnych. W pełni rozkwitł dopiero rok temu, dzięki współpracy z braćmi Safdie przy niezapomnianym “Good Time”, a po tych wszystkich wzlotach, Robert Pattinson trafił na plan “High Life” – filmu ciężkiego jak wolno opadający kamień w morzu, trudnego w odbiorze i przekazie, lecz w którym aktor zbudował jedną z najciekawszych postaci w swojej dotychczasowej karierze. To on stanowi jeden z głównych powodów dla których “High Life” zobaczyć warto.
Scenariusz przedstawia byłego skazańca Monte, wychowujego małą dziewczynkę na statku, który dryfuje w kosmicznej próżni. Historia, złożona ze wspomnień protagonisty, opowiada misję, w której Monte oraz kilku innych ludzi zostaje uwięzionych na pokładzie, służąc za króliki doświadczalne mocno odjechanej pani doktor (Juliette Binoche).
“High Life” pokazywany był jako jedna z wyczekiwanych premier Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Niestety, dla wielu okazał się przeżyciem zbyt intensywnym, by wytrwać do końca seansu.
Ilość osób opuszczających salę nie powinna jednak dziwić, gdyż Claire Denis, reżyserka odpowiadająca za “High Life”, świadomie naszpikowała swój film mnogością kontrowersyjnych scen, bardzo dosadnej przemocy oraz wątków, które wzbudzają zakłopotanie i wywołują dyskomfort u niejednego widza. Bohaterowie “High Life” to w końcu ludzie zepsuci, gnani zwierzęcymi potrzebami, wysłani w kosmos niczym niepotrzebne nikomu śmieci.
Mimo to, nie należy patrzeć na “High Life” powierzchownie, gdyż pod fasadą okropieństwa czai się głęboko nihilistyczne spojrzenie na ludzką naturę. Dla przykładu, Denis odziera symboliczny moment narodzin z jego piękna, nakładając nań kajdany beznadziei w postaci chłodnych, szpitalnych korytarzy i ludzi z góry skazanych na samounicestwienie. Rozkoszny bobas jest wątłym światełkiem w świecie, w którym żadne z nas nie chciałoby się znaleźć. Ten kontrast scen ojcostwa Monte ze wspomnieniami załogi powoduje, że nawet w chwilach, gdy dziewczynka stawia pierwsze kroki, serce widza rozrywa smutek – nieważne dokąd poniosą ją te małe stópki, koniec drogi jest oczywisty.
Ważny dla tego przytłaczającego wydźwięku jest sam protagonista. W centrum wydarzeń Denis umieszcza introwertyka, człowieka skonfliktowanego i zagubionego. Pattinson doskonale wyłapuje mikrotarcia zachodzące w jego postaci, ciągłe ścieranie się nieznanej nam przeszłości i tłumionej agresji z nowym poczuciem ojcowskiego obowiązku. Świetnie wychodzą też momenty skrajności, w które popada Monte – w jednej chwili łypie groźnie na pozostałych członków załogi, aby w kolejnej scenie bawić się w szklarni ze swoją córeczką.
Co ciekawe, Monte doskonale odzwierciedla powody, dla których cały film Claire Denis jest na swój sposób męczący.
To bohater, którego natury nie jesteśmy w stanie do końca pojąć, skomplikowany i złożony z fragmentów bliżej nam nie przybliżonych. Wokół Monte unosi się tajemnica, której rąbek nigdy nie zostaje uchylony (chociaż niewątpliwie pomógłby w zrozumieniu niektórych motywów bohatera). Taka sinusoida jest także znamieniem pracy Claire Denis w całym filmie. Reżyserka szafuje gatunkami, sięgając po dramat, horror, thriller, science fiction i kino noir. Jej film meandruje i kusi, tworzy przejmującą atmosferę, ale pozostaje w pewien sposób onirycznym majakiem, niewyjaśnionym tak jak jego główny bohater.
To właśnie ta żonglerka staje się również powodem dla którego wielu widzów nie wytrzymuje próby “High Life”. Dla przykładu, w bodaj najbardziej kontrowersyjnej scenie filmu, Juliette Binoche (grająca niepokojąco rozerotyzowaną pielęgniarkę) dosiada specjalny przyrząd, którym w kilka długich minut doprowadza się do obrazowo zaprezentowanego orgazmu. Sekwencja rodem z mokrych snów Gaspara Noe oraz Larsa von Triera testuje widzów i narzuca pewnego rodzaju wyuzdanie całości obrazu (kontynuowane z resztą w kolejnych scenach).
“High Life” to również sięganie po horror w najmniej oczekiwanych momentach. Chociaż od samego początku wiemy, że w obskurnych korytarzach statku nie kryją się demony, duchy ani xenomorfy z “Obcego”, Denis bawi się tym niepokojem i wpompowuje go w dość dużych dawkach. Chwilami, gdy “High Life” odchodzi od “Ostatniego tanga w Paryżu”, film Denis zbliża się do klimatów trylogii dzieła Ridleya Scotta.
Ostatecznie, reżyserka zwycięża dzięki tej niezaprzeczalnej, godnej podziwu odwadze.
Jej science fiction tkwi w tym samym bagnie co najbardziej dołujące dramaty o życiu na przedmieściach Londynu czy Nowego Jorku, zaś przyspieszone tętno gwarantowane jest przez przerażających, dzikich wręcz więźniów statku czy artystyczne sceny, które przeradzają się w skondensowane uczucie dyskomfortu, podobne do owianej sławą sekwencji z człowiekiem małpą z “The Square” czy wielu przykładów z “Mechanicznej Pomarańczy”.
W “High Life” jest strasznie, depresyjnie i odrażająco – dokładnie tak, jak fani mocnych wrażeń wyobrażają sobie film godny zobaczenia!
Autor: Kajetan Wyrzykowski