Mój recenzencki debiut na portalu MORTAL nie należy do łatwych. Na pierwszy ogień trafiła „Hagazussa”, austriacko-niemiecka produkcja, często porównywana w recenzjach do mocno straszącego przed trzema laty „The Witch”. Czy takowe analogie są słuszne? Moim zdaniem to jedynie wątpliwe próby zaklasyfikowania obrazu Feigelfelda, który w niezwykle skuteczny i zarazem bestialski sposób wyrywa się z gatunku horroru.
Bohaterką historii jest Alburn, która wychowywana jest przez matkę pośród dzikich i pozornie pustych lasów otaczających wysokie szczyty Alp. Pewnej nocy dziewczynka jest świadkiem wielu dziwnych wydarzeń, które koniec końców prowadzą do śmierci jej matki. Po kilkunastu latach Alburn jest już dorosła i sama doczekała się dziecka. Z każdym dniem zaczyna przekonywać się, że pobliska knieja jest niebezpieczna nie tylko dla ciała, lecz także dla duszy. Kobieta musi zmierzyć się z wielkim wyzwaniem, poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie: „Ja czy oni?”.
Fabularnie „Hagazussa” balansuje na kilku płaszczyznach – horroru okultystycznego, gore, dramatu psychologicznego, tragedii społeczno-obyczajowej. Mogłoby się wydawać, że reżyser za główny cel obrał sobie ukazanie typowego konfliktu między człowiekiem a Bogiem, jednostką a uniwersum, ale ta opowieść może być interpretowana zupełnie inaczej. Feigelfeld stara się złapać kilka srok za ogon, a wprawiony widz z pewnością odczyta wiadomości ukryte w bardzo skąpych i zarazem dosadnych dialogach, pozornie niezrozumiałym zachowaniu bohaterki, drastycznych scenach. Z jednej strony może być to próba ukazania swoistego wyklęcia i alienacji, a także wyzwań, jakie zostają postawione przed samotną matką przez wrogo nastawione społeczeństwo i religię.
W innych scenach, podobnie jak we „Wstręcie” Polańskiego czy „Opętaniu” Żuławskiego, zobaczymy portret osoby emocjonalnie zniszczonej. Rynsztokowej cnoty, zdewastowanej czystości. Wydarzenia rozgrywające się na ekranie niejednokrotnie zakrawają nie tyle o surrealizm, ale o obłęd – ten w wykonaniu Aleksandry Cwen ogląda się z zapartym tchem, niekiedy wręcz z zachwytem, by w jednej chwili poczuć totalną nienawiść i pogardę względem zagranej przez nią Alburn. Aktorka niesamowicie zrealizowała swoją rolę, ekspresję jej postaci na pewno można zaliczyć do grona tych, które trudno zapomnieć. Ładunek emocjonalny, jaki został zaprezentowany przez odtwórczynię głównej postaci, jest trudny do zaakceptowania i jednoznacznego zrozumienia. Cała historia, rozgrywająca się w dzikim sercu niezwykle urokliwych gór, jest niebywale nieprawdopodobna i trudno nie zakładać, że wszystko to, czego jesteśmy świadkami, nie jest żadną diabelską intrygą, a zwykłą chorobą psychiczną – kolejny raz kwestionowanie istoty sił nadnaturalnych, by podkreślić wewnętrzne zezwierzęcenie ludzkiej natury. Bohaterka jest w ciągłym konflikcie ze sobą, światem, Bogiem – czy zatem to tylko my decydujemy o swoim losie, czy to jednak fatum? A może uwielbiamy trwać w narzuconych nam rolach, a prawdziwe zmiany okazują się zbyt wyniszczające?
Od strony realizatorskiej „Hagazussa” zwala z nóg. Naprawdę. Sceneria całej historii jest niesamowita, przypomina miejsce totalnie zapomniane przez świat, gdzieś na granicach jawy i koszmarnego snu. Twórca w niezwykle surowy sposób stara się ukazać nie tylko piękno alpejskiego krajobrazu, lecz także niebezpieczeństwa wynikające z duchowego odosobnienia. Film mimo swojej statyczności i senno-mistycznej aury odznacza się niezwykłą dynamiką. Długie i wolne ujęcia przepięknej przyrody, ciągnące się niekiedy sceny mieszają się z efektownymi i pełnymi brutalności atakami na wrażliwość przeciętnego człowieka. Reżyser nie szczędzi przemocy, co ciekawe jest ona jednocześnie niesamowicie skondensowana do pojedynczych scen i nie stanowi głównego tematu obrazu. Gdy jednak się pojawia, ma wręcz przełomowy wyraz, jak kolejna transformacja bohaterki ku wolności czy większemu opętaniu? To naprawdę godne pochwały jak Feigelfeld potrafi ścierać ze sobą sprzeczności, tak by finalny efekt wprawiał w niemałe zdumienie. Inną kwestią jest rytualny, magiczny, pustelniczy klimat, który powoli zostaje spowity mrokiem wnętrza Alburn. Minimalistyczna, prawie wręcz nieobecna ścieżka dźwiękowa w wykonaniu MMMD stanowi jedyne słuszne tło tych makabrycznych wydarzeń.
Przyznam, drodzy czytelnicy, że film Feigelfelda to obraz z gatunku tych, które kocha się albo nienawidzi. Kontrowersyjność tej europejskiej produkcji jest równie wielka jak kurtyna milczenia, którą można opuścić w głębi swojej duszy po seansie. Dualizm jest dostrzegalny w każdym aspekcie – brzydzi i jednocześnie urzeka, odpycha i nie pozwala oderwać oczu, daje do myślenia przy równoczesnej chęci wyrzucenia go z głowy. Reżyser z całą pewnością stworzył obraz, który prawdopodobnie będzie oceniany jako pełny symboliki i ukrytego przekazu. Z drugiej strony nie wierzę, że nie pojawią się głosy jednoznacznie określające ten austriacko-niemiecki obraz jako tanią, prowokacyjną i wyzywającą próbę ataku na dobry smak czy kwestie moralno-religijne. Co o tym sądzę? To kolejne z wielu pytań zadanych przeze mnie w tekście, które pozostawiłem bez odpowiedzi. Myślę, że po obejrzeniu „Hagazussa” odpowiedzi pojawią się same. Podobnie jak i wątpliwości, a także masa innych, równie podobnych, a zarazem obcych sobie uczuć.
Autor: Maciej Jędrejko
P.S. W Polsce, film a dużym ekranie będzie można zobaczyć podczas tegorocznej edycji Splat!FilmFest. Gośćmi festiwalu będą także twórcy, reżyser Lukas Feigelfeld i odtwórczyni głównej roli Aleksandr Cwen. Więcej: splatfilmfest.com