W kinie zdarzają się czasem rzeczy wyjątkowe. Takie, przy których po prostu brakuje słów. Wściekły i zakrwawiony Nicolas Cage z nabitą strzelbą w samym środku prozy H.P. Lovecrafta z całą pewnością jest jedną z takich rzeczy. W tym szaleństwie można się jednak zakochać, ale do produkcji Stanleya najlepiej podchodzić dokładnie tak jak do niezidentyfikowanych świecących obiektów spadających z kosmicznej przestrzeni – z dystansem.
Lovecraft wielkim pisarzem grozy był i kwestia ta wcale nie potrzebuje dogłębnych literaturoznawczych analiz. Wystarczy zerknąć na listę nadchodzących filmów, przejść się do księgarni lub sklepu z komiksami – kultura Lovecraftem stoi i naprawdę dobrze się z tym czuje. Gdzie się nie obejrzymy, zobaczymy, jego macki subtelnie owijające kolejne tytuły. Mimo że od jego czasów upłynął sobie niemal cały wiek, liczni twórcy – i to nie tylko filmowi – z zamiłowaniem sięgają po dzieła Samotnika z Providence lub z gorącą pasją wykorzystują charakterystyczne założenia jego twórczości (no i tym drugim idzie chyba znacznie lepiej). Efekt jest taki, że niemal na każdym kroku czyha na nas lovecraftowski horror, groza lub obślizgłe potwory – i wcale nie musimy wracać do carpenterowskiego Cosia czy ósmego pasażera Nostromo – w kinie mamy przecież teraz „The Lighthouse”, nadal ekscytujemy się „Stranger Things”, a całkiem niedawno Laugier na podobieństwo marvelowych hitów wplótł w „Ghostland” cameo samego autora. W natłoku tych wszystkich hołdów, adaptacji i wystawiania ołtarzyków pojawia się nagle Richard Stanley i do tematu podchodzi na totalnym luzie i na zupełnego wariata.
Przeciętna (na swój własny sposób) rodzina Gardnerów przeniosła się do odziedziczonego domostwa na uboczu, gdzie próbuje dostosować się do nowych warunków i wieść spokojne, normalne życie. Nathan, głowa rodziny oraz typowy mieszczuch, usilnie próbuje poprawić małżeńskie stosunki z żoną, nieustannie wprowadza dzieci w zażenowanie, a dla relaksu hoduje alpaki. Córka przebrana za nastoletnią wróżkę z Księżyca odprawia starożytne rytuały i zaczytuje się w kieszonkowym wydaniu „Necronomiconu”, starszy syn popala po kątach trawkę, a młodszy próbuje zaprzyjaźnić się ze studnią. Tylko Theresa wydaje się tu naprawdę normalną osobą – dojrzałą kobietą starającą się odnieść zawodowy sukces. Wkrótce jednak ta namiastka normalności będzie jedynie odległym wspomnieniem. Pewnego wieczoru spadający z nieba meteoryt niszczy Gardnerom trawnik oraz rozkręcający się numerek. Geologiczna niespodzianka świeci niczym wjazd do Las Vegas, a cuchnie jak wrzucony w ognisko pies (porównanie by Nathan Gardner) i oczywiście wzbudza zainteresowanie lokalnej społeczności. Zamieszanie nie trwa jednak długo. Problem znika równie szybko, co się pojawił – już następnej nocy rozpuszcza się w ziemi. Zaczyna jednak wpływać na glebę, wodę oraz okoliczne organizmy – wliczając w to oczywiście stadko uroczych alpak oraz rodzinę Gardnerów. W okolicy zaczynają dziać się dziwne rzeczy… ale tak naprawdę dziwne. Takich, których nawet po Lovecrafcie byście się nie spodziewali.
Najwierniejsi fani twórczości Lovecrafta na widok tego, co z ich ukochanym autorem wyprawia Stanely, najprawdopodobniej dostaną białej gorączki, szczękościsku i apopleksji, by ostatecznie osunąć się w obłęd tak głęboki, że ten znany z opowiadań zacznie wyglądać jak lekki dołek. Reżyser w tekst Samotnika wbija się jak ten meteor, który zdewastował trawnik Gardnerów – niby wiesz, na co patrzysz, ale jednak nie poznajesz – i dokładnie tak jak on mutuje wszystko, co znalazło się w pobliżu. Film Stanleya z „Kolorem z przestworzy” wspólny ma tylko tytuł oraz spadający z nieba kamień. Reżyser daleko odchodzi od charakterystycznego lovecraftowskiego klimatu oraz sposobu budowania napięcia. Nie ma tu strachu przed nieznanym, poczucia miałkości ludzkiej egzystencji a popadanie w szaleństwo jest tu mało eleganckie – bo popadającym jest tu Cage, który ze swoim dzikim i nieokrzesanym aktorstwem, no cóż… nadal pozostaje w formie.
Co Stanley daje nam w takim przypadku w zamian? Okazuje się, że wyrośnięty z niego dzieciak, który z sentymentem wspomina czasy VHS-owych hitów i zapewne w duchu wzdycha, że kiedyś to było jednak lepiej. Z tą tęsknotą w sercu podejmuje się zadania, za które niejeden fanatyczny miłośnik usypałby mu okazały stosik. Łączy on najciekawszy z kosmicznych pomysłów Lovecrafta – sam autor uważał go za jeden z najlepszych i dumnie nazywał „studium atmosfery”… teraz to by się dopiero zdziwił – z klimatem kina lat 80. XX wieku. Zupełnie jakby meteor zamiast kosmicznym zagrożeniem był tak naprawdę pocztówką z cudownych czasów horroru. Zaserwowane zostają nam więc pękające głowy, pokracznie pokrzywiony potwór, zdeformowane ciała oraz brzydko ociekające mięskiem zmutowane alpaki. Jeżeli dorzucimy do tego szalonego Cage’a ze strzelbą oraz intensywne światła podkradzione z planu „Mandy” dostaniemy porąbaną i zakręconą wariację na temat Lovecrafta, która adaptacji co najwyżej macha wyszczerzona z zupełnie innej kinowej półki.
Głównym orężem, w jakie wyposażył się Stanely, jest bez wątpienia dziwność, którą widać tu na każdym kroku. Wskutek wpływu meteorytu elektronika szwankuje, czasoprzestrzeń zagina się pod dziwnymi kątami (chociaż to akurat w filmie kiepsko widać), z podwórza dobiega wycie alpakozaura, młody w końcu zaprzyjaźnia się ze studnią, a Cage wścieka się na pomidory… Produkcja swoją abstrakcyjnością pod każdym względem bije na głowę zeszłoroczną „Anihilację” tak podobną w założeniach do “Color out of Space”. Adaptacja w wykonaniu Alexa Garlanda, przy zabawach Stanleya wygląda teraz co najwyżej na lekko podchmielony film przyrodniczy. Cała ta absurdalna i mocno pokręcona otoczka sprawia, że produkcja ma w sobie naprawdę ogromny urok oraz sporą dawkę najczystszej dobrej zabawy. Film był jednak na tyle miły, że o beztroskim podejściu do materiału źródłowego ostrzegał nas od samego początku – jeszcze, gdy był w postprodukcyjnym łonie matki.
Co jest bowiem w tej produkcji punktem jaśniejszym niż sam kolor z przestworzy? Oczywiście, że Nicolas Cage! Zaraz za nim podąża niezmiennie jego dzika i nieuznająca konwenansów gra aktorska. Kultowy (na swój zakręcony i dość niepokojący sposób) już aktor idealnie wciela się w tatę farmera, którego po równi wstydzą się i boją własne dzieci. Tu absolutnie nie ma mowy o pomyłce ani przyjacielskiej próbie wydobycia aktora z tego dziwnego miejsca, do którego podążyła jego kariera. Stanley wie, co robi i Lovecrafta się nie boi – w końcu w adaptacji opowiadania jednego z najważniejszych dla horroru pisarza każe Cage’owi gniewnie doić lamę. To jest bluźniercze, to jest odrażające i nieopisywalne… i w zwariowany sposób piękne.
„Color out of Space” może i całkiem wypacza założenia lovecraftowskiego horroru, jest jednak przy tym produkcją dziwną, absurdalną i cholernie przaśną w swym porąbaniu. Podczas gdy twórcy nadal pragną zatapiać się w modną od dziesięcioleci gęstą atmosferę, Stanley pokazuje wszystkim środkowy palec. Wykorzystuję prozę najczystszą w swej kosmicznej grozie, całą ozdabia pomysłami z czasów VHS-ów, a w środek tej mieszanki wrzuca ikonę nieokrzesanego aktorstwa. Takich wariatów po prostu nie sposób nie pokochać. Ja swoje serducho już złożyłem na ołtarzu przed studiem SpectreVision i mam nadzieję, że nie poprzestanie na zapowiedzianej trylogii na podstawie Lovecrafta, ale stworzy całe uniwersum… równie zakręcone, beztroskie i porąbane jak „Color out of Space”. Może i nie o taki kosmos chodziło pisarzowi, ale odlot i tak jest fantastyczny.
W skali od 1 od Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagi fhtagn – bardzo mocne “Najstarszym i najsilniejszym uczuciem znanym ludzkości jest strach przed Nicolasem Cage’em grającym w adaptacji H.P. Lovecrafta”.